Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sądeckie, Limanowskie: woda zabrała ze sobą grube miliony

Stanisław Śmierciak
W gospodarstwie Tomasza Łatki w Kadczy fala z gór wniosła do stodoły traktor z przyczepą pełną zboża
W gospodarstwie Tomasza Łatki w Kadczy fala z gór wniosła do stodoły traktor z przyczepą pełną zboża Stanisław Śmierciak
Góry są inne niż dawniej. Przynajmniej te w okolicach Łącka i sąsiednich gmin. Przed laty górale nazywali je swym schronieniem, żywicielem. Teraz patrzą na nie z lękiem. Określają mianem wrogiego, nawet okrutnego zabójcy. Wszystko to za sprawą wody, która spadając ze zboczy jak taran, coraz częściej niszczy góralskie wioski. Obraca w perzynę dorobek życia całych pokoleń. Niedziela i poniedziałek stały się czasem koszmaru dla mieszkańców Kadczy, Stronia, Olszany, Olszanki, Świdnika, Łukowicy, Łącka, Maszkowic, Przyszowej. Rownież kilku innych miejscowości tego urokliwego zakątka gór na styku powiatów nowosądeckkiego i limanowskiego.

Lachy i górale w sądeckim i limanowskim regionie załamują ręce i płaczą z bezsilnej rozpaczy, patrząc na olbrzymie zniszczenia wyrządzone w ostatnich dniach przez wodę. To nie były tradycyjne powodzie po wielodniowych ulewach. W minioną niedzielę i poniedziałek w środku dnia robiło się ciemno i z nieba przez kilkanaście minut wylewała się woda niczym z wywróconej beczki. Wodny taran spływający z gór atakował co było na jego drodze. Wszystko bezlitośnie niszczył.

- Zaczynał padać deszcz gdy w niedzielę po południu wyszłam z domu. Zmierzałam drogą do sąsiadki mieszkającej tylko kilkadziesiąt metrów dalej - opowiada Bronisława Wyrostek z Kadczy w gminie Łącko. - Nie dotarłam do celu. Woda mnie porwała, powaliła. Zachłysnęłam się. Chwila dzieliła mnie od śmierci. Był jakiś słup, więc się chwyciłam, ale długo pewnie bym się nie utrzymała. Sąsiedzi Łatkowie, Bronisław i Jarosław, zaryzykowali swoje życie i mnie wyratowali z topieli. Życzliwi ludzie opatrzyli moje rany, bo na dotarcie karetki nie było szansy.

Jest wczesne popołudnie w poniedziałek. Bronisława Wyrostek stoi na rumowisku. Wokół kamienie, drzewa wyrwane z korzeniami, płaty asfaltu ze zniszczonej drogi, kawałki betonu, w które woda skruszyła betonowe ogrodzenie domostwa. Kilka metrów dalej mężczyźni kopią łopatami grubą warstwę mułu. Na polu, wyrównanym piaskiem i błotem niczym plaża na brzegu morza, leżą płasko wielkie płyty blachy falistej. Zanim woda runęła z chmur i z gór, były garażem na maszyny rolnicze. Lawina sprawiła, że stalowa konstrukcja złożyła się jak domek z kart.

Strażacy z kadczańskiej OSP rozwijają węże, uruchamiają pompy, by ratować to, co można ocalić. Z zatopionych domów ludzie wynoszą sprzęty do osuszenia w promieniach słońca i podmuchach wiatru. W izbach zbierają wiadrami muł naniesiony przez powodziową falę z gór. Mozolne zacieranie śladów szaleństwa żywiołu przerywa nagle zapadająca ciemność. Nie, to nie wieczór, tylko zasnuwające niebo ciężkie, czarne chmury. W poniedziałek, prawie o tej samej porze co w niedzielę, otwiera się niebo i wylewa hektolitry wody. Na zboczach znów nabiera impetu strumień wody, błota i kamieni. Przez domostwa powodzian znów przetacza się błyskawiczny potop.

Żywioł szybko napływa i tak samo szybko znika. - W niedzielę na jęzorze kamiennego rumoszu woda wstawiła mi do stodoły traktor z przyczepą pełną zboża - Tomasz Łatka z Kadczy oprowadza po zrujnowanym gospodarstwie. - Wtedy choć oszczędziła dom, bo płynęła pod innym kątem. Dzień później poprawiła swe dzieło zniszczenia.

Zalane i zamulone zostało wszystko. Meble, pościel, ubrania, garnki. Telewizor nie wpadł do wody, bo stół na którym stał, został przyparty do ściany. - Mam tylko to, co na sobie. Ale inni mają teraz i tak gorzej ode mnie - dodaje gospodarz. Blisko domostw Bronisławy Wyrostek i Tomasza Łatki leżą pola uprawne sąsiadów. Dziewczęta zbierają do wiader ziemniaki. Co się da uratować z wypłukanych przez wodę krzaczków, wystarczy na kilka obiadów. Najpewniej postnych, bo woda porwała z podwórza kaczki i kury. Kury, na szczęście, nie wszystkie. Te, które wyfrunęły na psią budę, ocalały.

Ze zboczy tej samej góry, tyle tylko że wąwozem innego potoku, w niedzielę i w poniedziałek woda runęła na wioskę Maszkowice - także w gminie Łącko. - Tu było wodne piekło - opowiada sołtys Maszkowic, Jacek Ząbek. - W najgorszych chwilach byliśmy zdani wyłącznie na siebie. Droga wiedzie doliną nad brzegiem potoku i nic nie mogło tam wjechać. Trzeba było czekać, aż woda przepłynie. Jak przepłynęła, to okazało się, że brakuje sporych odcinków asfaltowej drogi i kilku mostów.

- Przyjechałam do rodziców i rodzeństwa na krótko ze Szkocji, więc skoro nie porwała mnie woda, która zalała część domu, to pomagam usuwać skutki tego potopu - opowiada córka Jana Opyda. - Domem zajmiemy się później. Najważniejsze to usunąć stos kamieni na potoku powyżej gospodarstwa, bo przy kolejnej wielkiej wodzie taka zapora zwiększyłaby uderzenie w budynek. Trzeba też zlikwidować zapory z drzew i gałęzi poniżej gospodarstwa, żeby nie piętrzyły wody dodaje młoda kobieta. Pośpiech okazał się zbawienny. Kilka godzin później znów rwał zboczem wielki strumień z gór.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak postępować, aby chronić się przed bólami pleców

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto